W złotych czasach, Stax oferował wzmacniacz słuchawkowy. Popularnie zwany T2. Składa się z dwóch części:
jednostki głównej SRM-T2 oraz odseparowanego zasilacza SPS-T2. Oba urządzenia wykonano bardzo starannie, nie tak dizajnersko jak Orfeusza, choć po dwudziestu kilku latach prezentują się naprawdę elegancko.
Sekcja wzmacniacza wykorzystuje trzyetapowy wzmocnienie sygnału. Na wejściu są cztery lampy E188CC, drugi stopień bazuje na tranzystorach Hitachi 2SK216 MOS-FET, na końcu są cztery lampy EL34. Daje to kawał mocy. Wyobraźcie sobie wzmacniacz estradowy Marshall-a.
T2 w zależności od lamp może być jak kameleon. To niewątpliwie zaleta. Osobiście preferuję lampy vintage-owe. Porównywałem je ze współczesnymi i moim zdaniem, lepsza jest lichutka stara, niż nówka z bieżącej produkcji.
Pisząc tą spontaniczną relację, słucham na T2 analogowego tunera, muzyka ze stacji RMF-Classic. Może trochę dziwić, ale i taki sygnał wystarczy, aby T2 oczarował. Właściwie, to w tym wzmacniaczu nie ma niczego szczególnego. Ot, sprzęt do długiej podróży, coś jak wehikuł w czasie. Solidny, wygodny, dopracowany w każdym detalu. Puścili Titanica, no i ciach, osiemnaście lat do tyłu, zaśpiewała Ewa Demarczyk, minus trzydzieści, jakiś nieznany mi artysta, pół wieku w trzy minuty. A to co słyszałem, było spójne, pasowało, pozwalało wyłączyć się i skupić uwagę wyłącznie na muzyce. Nie wiem czy był super bas, nie pamiętam czy coś sybilowało, o przestrzeni też nie myślałem. Natomiast zapamiętałem emocje. Tak, właśnie taki powinien być idealny wzmacniacz.