Poniższe uwagi spisane zostały pod wpływem muzyki klasycznej słuchanej na wzmacniaczu Sennheiser HEV 90 wpiętym do pre Accuphase C-2820.
BARWA
Najkrócej mówiąc: kryształ. To całkiem dobre słowo, bo zawiera w sobie i klarowność, i błysk, i ostre krawędzie. Biorąc pod uwagę fakt, że Shangri-La ma jasny strój, bo ma, choć uzyskany nie tyle dominacją wysokich tonów, co jakby większą aperturą, czyli szerszym otwarciem przesłony, do ucha, jak do oka, wpada więcej światła i scena się rozjaśnia, i trzeba bardzo uważać, bo wszystko na wskroś widać i słychać, ale i łatwo można prześwietlić. Dlatego ten aspekt jest bardzo trudny i dla tych słuchawek być może kluczowy: zapanować nad światłem!
Orkiestra brzmi proporcjonalnie, choć czasem smyczki chcą się narzucać. Może to kwestia realizacji nagrań, bo na dobranych ścieżkach z samplerów wszystko jest podane idealnie. Fortepian zawsze wydawał mi się trudny, lecz w tych słuchawkach już się go nie boję. Co innego skrzypce. Na Shangri-La stanowią dla mnie najtwardszy orzech do zgryzienia (podobnie było z Orfeuszem!), bo potrafią być zbyt dosadne lub zbyt mało drewniane! Flety, paradoksalnie, brzmią wyśmienicie nawet w najwyższych rejestrach. Jeśli piccolo zaboli, to dlatego, że nie może nie zaboleć - to samo będzie na żywo. No i klawesyn, który jest niezwykle energetycznym instrumentem, do tego stopnia, że łatwo ucho może zamęczyć. Na Shangri-La, klawesyn brzmi pierwszorzędnie! Tego się nie spodziewałem. Nic w ucho nie szczypie, a do tego - i tu przechodzę do następnego aspektu prezentacji dźwięku - zawsze, nawet w nagraniach z blisko umieszczonym mikrofonem, instrument będzie przyjemnie oddalony, w bezpiecznej odległości od słuchacza, albowiem...
PRZESTRZEŃ
...jest zjawiskowa. Nawet gdy zaistnieje obawa związana z temperaturą brzmienia i okaże się, że trzeba dalej kombinować z torem, piękno przestrzeni uderza natychmiast i wydaje się immanentną cechą Shangri-La. Nie bardzo wiem, czy w sensie holografii - bo prawdę mówiąc nie jest to słowo z mojego słownika (to musi szalenie zależeć od nagrania i umiejętności operowania uchem i wyobraźnią) - ale w sensie wielkości i kształtu. Podobnie jak w Susvarze, jak w Orfeuszu - jesteśmy oczarowani niezwykle otwartą, lekką, bezpretensjonalną przestrzenią. Narzuca mi się słowo "sferyczna", ale zaraz ktoś powie, że to zły kształt dla przestrzeni, w szczególności, gdy będzie miał przed oczami rysunki naszego kolegi Wiktora, który nam kiedyś pokazywał jak odbiera kształt przestrzeni w swoich elektrostatach, np. tutaj:
http://audiohobby.pl/index.php?topic=9988.msg336461#msg336461.
PRECYZJA
w Shangri-La jest niebywała. Dźwiękowe drobiazgi, które się czasem nazywa planktonem, stają się częścią bogatego, zajmującego przedstawienia. Detale nie męczą, nie odsuwają od muzyki, są wplecione na zasadzie równouprawnienia drobnoustrojów żyjących w symbiozie z większymi organizmami. Może w tym miejscu powiem zdanie o basie, który wiele osób zawsze bardzo interesuje i pewnie życzyliby sobie osobnego akapitu. Jako że głównie słucham muzyki klasycznej, bas jest mi potrzebny o tyle, o ile pochodzi z prawdziwego, żywego instrumentu, szarpniętego, uderzonego bądź czymś innym pobudzonego, i jest elementem kameralnego lub orkiestrowego koncertu. Nie dostrzegam braku basu, choć wyobrażam sobie, że w muzyce rozrywkowej z amplifikowanym wszystkim, może go zabraknąć. W Shangri-La bas jest podawany konturem nie masą, jest precyzyjny, finezyjny, jednocześnie potrafi bardzo nisko zejść, ale nigdy nie przesłoni muzycznego wydarzenia. Wszystkie dźwięki zdają się być łatwo i klarownie wyeksponowane, czytelne i proporcjonalne - nie szkodzą sobie, nie włażą na siebie, nie rozpychają się.
Dzięki tym i innym cechom, których pewnie nie umiem wyodrębnić i nazwać, Shangri-La różnicuje nagrania w sposób rewelacyjny. Jak w kalejdoskopie: każde nagranie, jak każdy obrót tubką, stawia nas w obliczu nowej przygody.