Znalazłem taki oto artykuł o Focal Stellia.
Cytuję tylko jego końcową część, dotyczącą brzmienia tych słuchawek.
„
Wrażenia odsłuchowe
Słuchawki dotarły do redakcji prosto z fabryki, wiec konieczne było przynajmniej tygodniowe wygrzewanie. Ze względu na brak czasu, zabrałem się za Stellie dopiero po dwóch tygodniach. Można zatem uznać, że 200 godzin z okładem ciągłego grania powinno je już jako tako ułożyć. By ukazać pełnię możliwości, powinny zapewne popracować dwa razy dłużej, ale już na tym etapie dawały spore wyobrażenie o drzemiącym w nich potencjale.
Jeżeli na podstawie opisu technicznego spodziewacie się szybkości i przenikliwości, to nic z tego. Owszem, zamknięte Focale były mistrzami w swojej dziedzinie, ale nie była to laboratoryjna sterylność brzmienia. Ich prawdziwą naturą jest muzykalność.
W muzyce klasycznej w uszy rzucała się gładkość. Zamiast szpileczek, Stellie sączyły złocisty balsam. Chłonąłem kolejne nagrania, a dźwięki dostarczały niemal fizycznej przyjemności. Podobne wrażenie odniosłem wcześniej w trakcie testowania otwartych Elearów („HFiM” 11/16), jednak Stellie tamte doznania spotęgowały. I wcale nie chodzi o miluśkie, mięciutkie granie, lecz o dotarcie do sedna muzyki, do emocji, piękna i harmonii zapisanych w nutach.
Scena nie została zwyczajowo podzielona na lewy i prawy kanał, z dodatkowymi dźwiękami dochodzącymi z przodu i z tyłu. Włożenie na głowę francuskich słuchawek przypominało nasunięcie dużej sfery, wyłożonej od wewnątrz głośnikami. Z przodu, z tyłu, po bokach i na górze. W czasie odtwarzania dużych form orkiestrowych autentycznie lądowałem wśród muzyków. Przed sobą miałem solistów, po bokach instrumenty, a za plecami, na lekkim podwyższeniu – chór, z podziałem na głosy męskie i żeńskie. W dodatku, dzięki znakomitej separacji instrumentów, odległości między wykonawcami zostały wyraźnie zróżnicowane. Taka prezentacja była bliższa instalacjom wielokanałowym niż stereofonicznym słuchawkom, choć jej charakter i wielkość zmieniały się z każdą płytą.
I tu dochodzę do kwestii, która części melomanów może popsuć humor. Otóż Stellie bezpardonowo obchodzą się z gorszymi technicznie nagraniami. Te przeciętne, nawet odznaczające się wysokimi walorami artystycznymi, zabrzmią na nich nijako. Pomijając spektakularną scenę, muzyce zabraknie życia, wigoru i czynnika angażującego. Natomiast audiofilskie realizacje stworzą przedstawienie z zupełnie innej bajki.
Mocny, głęboki i pewnie prowadzony bas budował opokę, na której wielobarwne skrzydła rozpościerała średnica. Wyjątkowość berylowego przetwornika przejawiała się tu nie w laserowej szybkości i jeździe bez trzymanki, lecz w fantastycznej, idealnie neutralnej barwie ludzkich głosów. Wszyscy śpiewacy byli tak realni, że chyba nawet realizatorzy nagrań nie doświadczali tego na swoim sprzęcie. Głosy były czyste, rześkie i bardzo bliskie obecności na żywo.
Obraz dopełniały lekko rozświetlone wysokie tony. Nie atakowały tyralierą alikwotów, lecz delikatnie trącały najczulsze struny organizmu, odpowiedzialne na wywoływanie dreszczy. W dodatku, by doświadczyć tych doznań, nie musiałem słuchać głośno. Już przy normalnych poziomach większość informacji była czytelna. Podkręcanie gałki potencjometru przybliżało wszystkie wydarzenia, niczym obiektyw ze zmienną ogniskową, przy zachowaniu dotychczasowej ostrości.
Jedyna różnica dotyczyła basu. Zwiększenie głośności powodowało, że było go więcej; zyskiwał na rozciągnięciu i sile, ale pozostawał wolny od podkolorowań. W chwilach ekspresji potrafił huknąć z siłą kieszonkowej haubicy, jednak takich atrakcji należy oczekiwać po nieco luźniejszym repertuarze.
Rozdzieliwszy nagrania na takie, które mogą uchodzić za pewniaki oraz całą resztę, skierowałem się w stronę jazzu. W sposobie budowy sceny nie zaszły radykalne zmiany, aczkolwiek przenosiny z dużych sal koncertowych i kościołów (typowych dla klasyki) do zadymionych klubów zaowocowały większą namacalnością instrumentów. W czasie perkusyjnych solówek berylowe membrany pokazały wreszcie, co to znaczy szybkość reakcji. Kilkuminutowe solo Alana Dawsona w „Take Five” na płycie „We’re All Together Again For The First Time” kwintetu Dave’a Brubecka rozwiało wszelkie wątpliwości, dotyczące klasy przetworników. Elementy zestawu odzywały się na różnych wysokościach, a nad wszystkim górowało szaleńcze tempo, narastające w miarę zbliżania się do finału. W takich momentach wyraźnie słychać, na co wydaliśmy niemałe przecież pieniądze.
O ile w muzyce klasycznej można było spokojnie kontemplować unikalną budowę sceny, to big bandy wciągały w wir wydarzeń. Szeroka przestrzeń, zróżnicowana pod względem lokalizacji instrumentów, znów otoczyła mnie ze wszystkich stron. Stellie zaprezentowały najlepszą, jak do tej pory, scenę, z jaką miałem w życiu do czynienia, bez względu na cenę. Oby tylko przedwcześnie nie popaść w ekstazę, bo ostanie słowo i tak będzie należeć do rocka.
W części koncertowej jako pierwsza trafiła na tapetę płyta The Eagles „Hell Freezes Over” z zestawem jedenastu utworów, zarejestrowanych na żywo w kwietniu 1994 roku w kalifornijskim studio Warner Bros, na specjalnej imprezie MTV. Budowę sceny i lokalizację instrumentów bez wątpienia można zaliczyć do spektakularnych. Tym jednak, co zrobiło na mnie największe wrażenie, było zróżnicowanie barwy gitar i brzmienie fortepianu. Posłuchajcie nieśmiertelnego „Hotelu California” w wersji akustycznej. Ileż tam się dzieje wokół instrumentów! Jak bardzo różni się barwa gitar z nylonami od tych ze strunami metalowymi… Niuanse artykulacji były czytelne. Ba, „widziałem” nawet położenie prawej ręki względem otworu rezonansowego. Dodajmy do tego mnóstwo, mnóstwo detali w tle, a otrzymamy prawdziwy występ na żywo. Choć moim celem nie było odkrywanie tej płyty na nowo, to „Zamarzniętego piekła” można słuchać wielokrotnie i za każdym razem dostrzegać niuanse, które wcześniej umknęły uwadze. Pod warunkiem wszakże, że słuchane będzie na najwyższej klasy sprzęcie. Stellie bez wątpienia można do niego zaliczyć.
Rozochocony amerykańskimi Orłami sięgnąłem po nagrania Antonio Forcione i… przeżyłem głębokie rozczarowanie. Włoski gitarzysta zagrał miękko, wręcz pluszowo i całkowicie bez życia. Dźwięk został dziwnie zduszony, pozbawiony mikrodynamiki. Krótko mówiąc, Antonio wypadł na tyle blado, że bez żalu zamieniłem go na niemieckiego multiinstrumentalistę Friedmanna Witeckę.
I, jak mawiają rozemocjonowani sprawozdawcy sportowi, Focale wróciły z dalekiej podróży. Pojawiły się witalność, przestrzeń i oddech. Wokół strun zawibrowało powietrze, a scena ożyła. Każdy prezenter Stellii powinien wpisać nazwisko Witecki na listę nagrań obowiązkowych, bo wystarczy przesłuchanie dwóch, trzech utworów, by potencjalny klient nie wyobrażał sobie dalszego życia bez francuskich nauszników.
Celowo opisałem przypadek Forcione, bowiem pomimo ogólnie przyjaznego charakteru Focale bywają kapryśne. Potrafią mieć własne zdanie na temat odtwarzanej muzyki; jednych wykonawców darzyć czymś na kształt sympatii, innych zaś dyskwalifikować. Do tych ostatnich zaliczyły, niestety, wielu gigantów klasycznego rocka. Kompletnie bezpłciowo zabrzmiał koncert Davida Gilmoura w Pompejach. Legendarny japoński występ Deep Purple z 1972 roku można było w ogóle sobie darować, a podejście do nagrań Iron Maiden zakończyło się katastrofą. Nie stało się tak, bynajmniej, ze względu na niską jakość realizacji, bo wspomniane płyty nieraz zdawały egzamin w czasie testów high-endowych zestawów stereo. Jednak ze Stelliami, z niewyjaśnionych przyczyn, nie „zagrały”. Niewykluczone, że przyczyną obcesowego potraktowania ich przez Stellie była odwieczna niechęć Francuzów do synów Albionu. Wzajemna zresztą.
Na koniec ciekawostka. Najwyraźniej projektanci Stellii słuchają do snu kołysanek Rammsteinu, bo płyty „Mutter” i „Reise, Reise” zabrzmiały na nich najlepiej ze wszystkich rockowych nagrań, po które odważyłem się sięgnąć. Honoru Wyspiarzy dzielnie bronił tylko Steve Hackett („Wuthering Nights: Live in Birmingham”, 2017). Reszta niech pozostanie milczeniem.
Konkluzja
Focale Stellia to piękny przedmiot, oferujący równie piękne brzmienie. Idealny do relaksu przy ulubionych nagraniach. Właścicielowi do pełni szczęścia potrzebna będzie tylko filiżanka mocnej kawy, odrobina bursztynowego destylatu i ukochana muzyka, choć przy dwóch pierwszych bym się nie upierał.
Mariusz Zwoliński
Źródło: Hi-Fi i Muzyka 06/2019
Pobierz ten artykuł jako PDF
„Chyba niepotrzebnie się powściągałem, pisząc swoją „recenzję”. :)
Jakby Wam Stellie nie zagrały jak w powyższym (lub
moim) opisie, można spokojnie żądać od producenta wymiany na inny egzemplarz. Jako uzasadnienie, wystarczy dołączyć mój opis albo Pana Zwolińskiego.
Dołączenie obu, pewnie nie zaszkodzi, ale jeden powinien w zupełności wystarczyć.
Nie wolno tylko przyznawać się, że słuchało się nagrań synów Albionu, bo wtedy wymiana nie przysługuje!
Dla własnego spokoju, należy sobie darować słuchanie:
Antonio Forcione, koncertu Davida Gilmoura w Pompejach, japońskiego koncertu Deep Purple i nagrań Iron Maiden.
Słuchając tych wykonawców, moglibyście pomyśleć, że coś jest nie tak z waszym słuchem, albo że macie słaby tor, albo że Stellie są zepsute. Nic podobnego! Sprzęt jest w porządku, słuch również, tylko repertuar nieodpowiedni.
Być może to jest właśnie wyjaśnieniem, że niektórym Stellie (czy Utopie), nie zagrały jak należy.
;-)