Z troszkę innej beczki chciałem zdać krótką (jak to ja) relację z wizyty u naszego forumowego kolegi majkela:
Więc wybrałem się wczoraj w ciężką i niebezpieczną (;>) podróż z dalekiego Poznania do dalekiej Częstochowy. W drodze tam i z powrotem przeżyłem wiele ciekawych przygód, lecz najciekawsze czekało na mnie opodal Jasnej Góry. Miałem ze sobą przedmiot rozlicznych kontrowersji i wzajemnie wykluczających się skrajnych ocen: Grado GS1000. Jako, że nie jestem już właścicielem Yamamoto HA-02, który w pewnych aspektach nie spełnił pokładanych w nim nadziei (mówię tylko o tandemie z GS1000), postanowiłem zapolować na rodzime DIY w wykonaniu szczęśliwego (teraz już wiem dlaczego) posiadacza tych słuchafonów. Zupełnie na marginesie (;>) chciałem podziękować Michałowi i jego uroczej małżonce za niezwykle miłe przyjęcie, które pozwoliło mi zregenerować nadszarpnięte podróżą siły oraz wyruszyć wieczorkiem w podróż powrotną z poczuciem dobrze przeżytego dnia.
Odsłuchiwanym zestawem był oczywiście majkelowy DAC w komplecie ze wzmakiem w jego najnowszej odsłonie. Z uwagi na moje uprzednie sprzętowe doświadczenia, zawężony zakres zajmującej mnie w Gradosach "tematyki" i wreszcie ramy czasowe naszego spotkania (wróciłem do rodzimego Poznania sporo po 1 w nocy), na warsztat - no nieco szumne określenie na luźny odsłuch - poszły w zasadzie wyłącznie nagrania z szeroko pojętych okolic rocka, industrialu aż po okolice metalu; gdzieś po drodze "przytrafił" się Clannad i Dead Can Dance (Spiritchaser). Jak napomykałem wyżej głównym brzmieniowym problemem, który dotychczas doskwierał mi w Gradosach, było pewne odchudzenie dźwięku, o którym dość obszernie i barwnie pisywał tutaj Rolansinger, a którego efektem był niski poziom "funu" podczas słuchania moich ulubionych "normalnych" (nie-audiofilskich) płytek z cięższą muzyką. Wobec tego ostatniego skupiłem się tylko i wyłącznie na poziomie frajdy osiąganej przy odsłuchu dowolnie dobieranych płyt z mojej i majkelowej kolekcji (Front Line Assembly, My Dying Bridge, Dub Pistols, Prodigy, Lunatic Soul i inne takie tam fajne... ;>). Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że nie modlę się nad muzyką, która towarzyszy mi na codzień w czasie moich wieczornych nasiadówek nad komputerkiem, więc nie zajmowałem się w czasie (niezwykle miłej) wizyty u Michała rozkładaniem odsłuchiwanego "materiału" (to muzyka fajna po prostu była :>) na części pierwsze. Jako istota nieskomplikowana, no przynajmniej w kwestii audiofilskich zboczeń, jestem w zasadzie dwuwartościowy: fajnie/niefajnie, dobrze/niedobrze.
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w uszy po przejściu z Yamamoto jest dynamika dźwięku i jego wypełnienie. Te dwie rzeczy zdeterminowały w zasadzie moją percepcję owoców majkelowych konstruktorskich wysiłków. Może trzecią niech będzie zaskakujący bas, który w magiczny sposób jest odczuwalnie obecny pozostając przy tym kontrolowany (nie ma jak tranzystorowa magia :>). W jakiś tam sposób, między wierszami, zawsze częściowo rozumiałem (no dobra: wydawało mi się, że rozumiem) rolandsingerowe utyskiwania na rachityczne hajendy, które to zresztą utyskiwania często pojawiały się w kontekście GSów. Roland musiałby posłuchać majkelowych nowości, ciekawe czy wtedy GSy zrehabilitowałyby się w Jego oczach. Kolejna ważna rzecz: Grado praktycznie przestały sybilować; co prawda majkel odgrażał się, że zaraz wyciągnie z półki jakieś nagranie, które mimo wszystko i tak potnie mi uszy, no ale cóż... skończyło się na odgrażaniu, zresztą takie zawsze się znajdzie.
Czy wzmak + DAC majkela był dla mnie lepszy od Yamamoto, którego tylko sporadycznie słuchałem w towarzystwie lepszym od tego, o którym lepiej głośno nie mówić, żeby nie budzić licha, które nie śpi? Gdybym miał odpowiedzieć tak lub nie (a tak lubię) odpowiedź brzmiałaby tak, ale... ;>
...w kategoriach czysto audiofilskich, których nie kojarzę osobiście z tym co rozumiem przez "naturalną/niewymuszoną percepcję" muzyki (sam nie wiem co przez to rozumiem, ale jakieś błąkające się wyobrażenia w tej materii mam), Yamamoto pewnie uchodził będzie za urządzenie bardziej wyrafinowane, jeśli jednak to wyrafinowanie, niuanse, smaczki, przestrzeń mają współistnieć z pewną eterycznością dźwięku pozbawiającą go życia i uderzenia w muzyce rockowej, to zdecydowanie (osobiście) preferuję to, co usłyszałem wczoraj u majkela. Organiczne granie urzekło mnie znacznie bardziej aniżeli nieco bezduszny wgląd. Mocno przesadzam, ale czynię to jedynie w kontekście moich muzycznych inklinacji, które były "traktowane" po macoszemu przez mojego dotychczasowego lampiaka (nic mu nie ujmując w zakresie szeroko rozumianego wyrafinowania).
Co ja tam zresztą opowiadam: było bardzo fajnie, słuchanie sprzętu bez obudów ma swój niepowtarzalny urok, człowiek nie koncentruje się na śmiesznych skrzyneczkach z nazwami egzotycznych producentów, które często wpływają (wraz z metką) w dramatyczny sposób na percepcję dobywającego się z nich dźwięku. Gdybym był konsekwentny (względem tego, co napisałem na początku) powinienem po prostu napisać: podobało mi się bardzo :-) I oczywiście dodać, że podobało się bardzo MI i to nie dlatego, żebym uważał to "mi/moje" za najważniejsze na świecie, tylko żeby ktoś mi nie zaczął udowadniać, że nie mam racji, bo tutaj racji nie ma (to nie słuch jest, a słyszenie).
-------------------------------------------------------------------------------
Obcych ksiąg nie czytajcie. Czego nie wiecie - Księdza pytajcie.