/temat zakładam w słuchawkach, gdyż jest to najaktywniejsza zakładka, a także jest on odpowiedzią na dyskusje się tutaj toczące/
Tytuł tego wątku pozornie może się wydać prowokacyjny poprzez naturalnie nasuwające się asocjacje z pojemną kategorią zagadnień audio-fetyszyzmu traktowanego z perspektywy zdrowia psychicznego czy reperkusji społecznych jakie wywołuje niezdrowa fascynacja sprzętem audio przeciwstawiająca się nabożnej i ze wszech miar pożytecznej melomanii. Bynajmniej nie o to mi chodzi. Chcę poruszyć zupełnie inną sprawę, która nie tyle wywołuje tu i ówdzie kontrowersje, co zmienia diametralnie optykę z jaką odbiera się reprodukowaną muzykę, a jest niezwykle rzadko dostrzegany i podnoszony na łamach Internetu, o ile w ogóle.
I.
Problem jest dość trywialny i sprowadza się do pytania, czym tak naprawdę jest wierność, o jaką nieprawdopodobnym najczęściej nakładem środków finansowych i starań zabiegają audiofile. Formułując problem nieco inaczej można by zapytać: jak naprawdę brzmi muzyka? Przy pobieżnej ocenie tak postawionej kwestii większość stwierdzi, że jest to dylemat nierozstrzygalny, a sens jego rozważania wątpliwy, niemniej chciałbym aby meritum tego wątku polegało na zdefiniowaniu dwóch podstawowych cech, jakimi legitymuje się muzyka wykonywana na żywo. Są to cechy konieczne i nie podlegające dyskusji, do tego stopnia, że można je traktować jak aksjomaty w każdej niemal dyskusji nt. wierności sprzętu odtwarzającego muzykę. W tym miejscu konieczne jest wprowadzenie co najmniej dwóch podstawowych dystynkcji:
- muzyka w jakikolwiek sposób nagłaśniana vs. nienagłaśniana
- muzyka w studio vs. muzyka wykonywana na koncercie
W pierwszym przypadku przyjęcie jako układu odniesienia muzyki nienagłaśnianej dochodzimy do zupełnie innych zdań wynikowych niż gdybyśmy uznali , że interesuje nas przede wszystkim muzyka znana z występów na żywo, czyli z konieczności nagłaśniana w ten czy inny sposób.
Stawiając ów problem aksjomatyki w świetle doświadczenia potocznego czy nawet zdrowego rozsądku, każdy musi zdecydować czy w swoim partykularnym doświadczeniu częściej ma do czynienia z pierwszym sposobem prezentacji, czy też ma możność wkradania się do studia lub podsłuchiwania muzyków w trakcie nieoficjalnych jam session czy innych prób, których uczestnikami są najczęściej wyłącznie sami muzycy. Ta druga okoliczność jest o tyle nieprawdopodobna, a skądinąd nielogiczna, a najpewniej wymyślona przez samych audiofilów, iż każdy średnio zainteresowany muzyką audiofil wie doskonale, że większość gatunków muzyki począwszy od jazzu, bluesa, country poprzez szeroko pojmowany rock, soul, reggae, folk, R&B , rap, ska, elektronikę, pop, a nawet występy a capella jest ściśle związana z nagłośnieniem. Osobiście nie było mi dane uczestniczyć w koncercie rockowym, jazzowym, czy bluesowym, soulowym bez udziału nagłośnienia. Ba, sami muzycy ćwicząc swój kunszt instrumentalny w domowym posługują się nagłośnieniem z wokalistami na czele (właściwie mikrofon to instrument wokalisty). Niewielki wyjątek stanowią tu muzycy ograniczający się do klasyki i instrumentów smyczkowych, a także dętych, perkusji orkiestrowej czy fortepianu. Niemniej nawet klasyka wystawiana w niektórych obiektach o nienajlepszej akustyce jest współcześnie nagłaśniana. Mit „gołych instrumentów” jest jednak bardzo żywy i nie przeszkadzają temu „nagie fakty” mówiące o tym, że jednak 99,9999999999999999999999999% KONCERTÓW JEST NAGŁAŚNIANA, a – co chyba najistotniejsze -WIĘKSZOŚĆ INSTRUMENTÓW BEZ PRĄDU NIE GRA WCALE, jak choćby gitara basowa, elektryczna czy keyboard. Ergo nagłośnienie to CZĘŚĆ SKŁADOWA samych instrumentów. Nie istnieje zatem żadna fizyczna możliwość pozwalająca na zarejestrowanie dźwięku gitar czy keyboardu bez amplifikacji, gdyż brzmienie gitary jest zasadniczo tym, co wzmacnia piec Fendera czy Marshalla, dla którego źródłem są przetworniki samego wiosła. Jednak dopiero całość gitara + wzmacniacz stanowią kompletny instrument.
Dochodzimy w ten sposób do pierwszej konkluzji mówiącej, iż granie bez wzmocnienia tak naprawdę nie istnieje, skoro większość instrumentów używanych w muzyce rozrywkowej i jazzie MUSI być nagłaśniana aby w ogóle grać.
A zatem postulowana szeroko na forum, zwłaszcza wśród amatorów ostro grających słuchawek „rozdzielczość”, „czystość”, „transparentność”, „lekkość” brzmienia systemu jest cechą raczej oddalającą go od muzyki niż warunkującą jego wierność.
II.
Ale nie to w rzeczy samej jest najważniejsze. Najgorsze wydaje się rozmiłowanie audiofilów w pseudorodzielczości swoich zestawów. Można by rzecz, iż jest to największe zafałszowanie, aberracja, która oddala muzykę reprodukowaną na zestawach audiofilskich od tej realnej.
Otóż muzyka wykonywana na żywo, nie mówiąc już o tej nagłaśnianej w jakikolwiek sposób jest piekielnie GŁOŚNA w porównaniu z poziomem, na jakim słucha jej większość znanych mi audiofilów. Wyjątkiem są chyba tylko prezentacje na Audioshow, ale i o nich najczęściej sami audiofile wyrażają się niepochlebnie, zżymając się na nadmiar wzmocnienia panujący w poszczególnych pokojach. Jednocześnie wielu sprzętofilów stawia poważnie postulat wysokiej rozdzielczości zestawu przy poziomie nagłośnienia stanowiącym 1/10, 1/20 wykonania na żywo nie dostrzegając przy tym jego całkowitej absurdalności. Skoro w muzyce granej live pojawiają się pewne około muzyczne wydarzenia, artefakty nieistotne z punktu widzenia treści, ale konstytuujące jej formę, to zestaw reprodukujący powinien je oczywiście odtwarzać z jednym wszak bardzo poważnym zastrzeżeniem – ŻE ODTWARZAMY JE NA POZMIE GŁOŚNOŚCI MUZYKI WYKONYWANEJ NA ŻYWO. Jeśli przy poziomie dziesięciokrotnie niższym wybijają się one z tła to oznacza, że wierność takiego zestawu jest bliska zeru. Siedząc na koncercie 20-30 metrów od gitarzysty (gitara akustyczna) bez nagłośnienia (przyjmijmy idealizująco) żadną miarą nie usłyszymy dźwięków wydawanych przez struny w momencie przesuwania się dłoni muzyka po gryfie, tymczasem od systemów stereo audiomaniacy oczekują, iż odtworzą takie smaczki z efektownością eksplozji fajerwerków PRZY POZIOMIE WIELKOROTNIE NIŻSZYM NIŻ NA KONCERCIE ODPOWIADAJĄCYM MNIEJ WIĘCEJ ODELGŁOŚCI 100 ALBO I WIĘCEJ METRÓW OD GRAJĄCEGO MUZYKA.
Zwieńczeniem tego nastawienia jest nansensownaa gloryfikacja wzmacniaczy, kabli, słuchawek (GRADO) głośników (B&W, Harpia Acoustics, itp.) i innych komponentów zestawu stereo reprodukujących muzykę właśnie na tę modłę:
- wydobywania szczegółów przy nienaturalnie niskim poziomie głośności poprzez ekspozycję wysokich rejestrów lub górnej średnicy (6-7kHz) ,
- część urządzeń czy głośników, a zwłaszcza słuchawek gra niczym przy włączonej funkcji loudness, oszukując przy tym fizjologię ludzkiego słuchu, który jest najbardziej wrażliwy na zakres częstotliwości 5-9 kHz.
Jednak zasadnicze pytanie, jakie należy tu postawić brzmi: czy muzyka per se jest tak wykonturowana? Czy na koncercie brzmi jak przy włączonym loudness, czy smaczki są na pierwszym planie, gdy siedzimy kilkadziesiąt metrów od muzyków (wtedy poziom głośności jest mniej więcej taki jak na zestawach większości audiomaniaków)?
Odpowiedź nie budzi wątpliwości: NIE!!!
Co więc większość audiofilów posiada w domu? Na pewno nie są to zestawy stereo o wysokiej wierności, za to jako sprzęt studyjny mogą się sprawdzić całkiem nieźle.
_____________________________________
Hi-endy sprzedane, nowe oferty wkrótce :)