Całe to podejście z pilnowaniem liniowej equalizacji i identycznego poziomu dźwięku jest bez sensu, a to dlatego, że słuch, podobnie jak każdy inny zmysł - jest adaptatywny. Odpowiednikiem źrenicy oka jest mięsień napinający błonę bębenka. Jeżeli długo słuchamy głośno, mięsień ten się napina, żeby obniżyć amplitudę wychyleń bębęnka i nie uszkodzić nerwu słuchowego. Jak zrobię przerwę w odsłuchu dostatecznie długą (sekundy!), to będzie mi za głośno na początku, gdy puszczę z tą samą głośnością. Co więcej - ten sam dźwięk mogę odebrać jako inny (inaczej brzmiący, głośniejszy), i z punktu widzenia mojego mózgu to będzie prawda.
To samo jest z equalizacją, mózg sobie to potrafi w pewnych granicach wyrównać sam, zresztą bez przerwy to robi, bo każdy ma nieco inną małżowinę uszną, o innej charakterystyce przenoszenia, a mózg to sprowadza do słuchu dla niego normalnego. Jak jest dużo basu, to z czasem słyszy się go mniej, a płaskie kolumny zabrzmią jak ze słabym basem. Chwila przyzwyczajenia, i bas jest, itd. Wyrównanie pasma to nie jest miara jakości, a jedynie wierności, ale nie jedyna, i nie najważniejsza. Poza tym, o ile pasmo można oddać wiernie, to głośności w ogóle nie. :) Czy ktoś się tym przejmuje? Każdy słucha tak głośno jak lubi, a nie tak jak mu się wydaje, że grał fortepian w studio.
Problemem są takie typy zniekształceń sygnału, których mózg nie wyczyści, ponieważ mają one charakter zmiany informacji dźwiękowej - czegoś przybyło lub ubyło, a źródłem tego są zniekształcenia THD, IMD, TIM pochodzące od charakterystyk przejściowych elementów czynnych i biernych, zniekształcenia skrośne, odbicia od ścian, echo, pogłos, szum tła, itd.
I proszę mi teraz uwzględniając te wszystkie postulaty wymyślić scenariusz na obiektywny ślepy test.