Magia
To nie recenzja, raczej mini sprawozdanie. Klocki zupełnie indywidualnie przeze mnie oceniane, chociaż obok siedział kolega i bardzo podobnie się wypowiadał.
XA 30.5 jest kawałem potężnego wzmacniacza końcowego o wadze 27 kg znakomitej highendowej kalifornijskiej firmy Pass Labs. Z olbrzymimi "skrzelami"- radiatorami i potężnym panelem przednim z optycznym instrumentem. Tenże służy jedynie ku temu, żeby pokazać czy wychodzimy poza obszar klasy A... Przyznaję, że mimo wielkich starań podkręcania potencjometru do niemożliwych dla odsłuchu poziomów, przy dużych impulsach fortissimo - nie udało mi się ruszyć igły w oknie informacyjnym. Tańczy tylko wtedy gdy przekroczymy 60W/4 ohm (w klasie A) w kierunku maksimum 130W na kanał (klasa B). Wzmacniacz od strony LST widzi ok. 3,2 ohm. Tyle może ten osiłek, któremu kalifornijczycy wpisali skromną moc 30W (8 ohm) w dane techniczne. Elektronika to ulepszony legendarny Aleph, który w połowie nie był tak silny, za to posiadał nadzwyczajne dźwiękowe właściwości. W środku widzimy olbrzymi toroid firmy Plitron, a dalej dwa piętra elektroniki, gdzie parter zajmuje zasilanie z armią kondensatorów; góra to stopień wstępny i przygotowalnia dla dwu szeregów (po lewej i prawej) - tranzystorów mocy. Kontrkandydatem tej końcówki był mój P-500, którego przedstawiać chyba nie muszę. Z tymi końcówkami pracowały dwa eksperymentalne LST, o których na razie nie wspomnę.
Do dzieła: Dołożyliśmy starań, żeby warunki w torze Pre C-260--> P-500--> LST1 i tym nowym Pre--> XA 30.5--> LST2 były podobne (okablowanie, źródło, ustawienie poziomu głośności). Zacząłem od mojej testowej CD a potem trochę klasyki i jazzu, na koniec pliki z PC (też HighRes) przez DAC NuWave symetrycznie podawane do C-260.
Od razu były słyszalne różnice, ale nie takie, żeby usłyszał słoń z przydeptanymi uszami. Nie, to wszystko w obszarze: tu parę gram więcej, tam ździbło mniej, parę milimetrów w tą czy tamtą, ale dobrze słyszalne - oba wzmacniacze miały swoje indywidualne cechy, swój niepowtarzalny charakter. P-500 rysował dźwięk bardziej miękko, ciepło - wszak bez rozmazywania. Za to Pass pokazywał, kiedy trzeba było, więcej brzytwy - ale bez nadmiernej ostrości, świetny, lekko większy i precyzyjniejszy bas. P-500 górował sceną: jej głębokość, szerokość i autentyzm pozycji instrumentów - to było wyraźnie lepiej jak u kontrahenta, jednakże Pass sam dla siebie (bez tego porównania) miał też scenę wystarczającą i podaną dokładnie. Do tego kalifornijczyk wyróżniał się nieco podawaniem średnicy do przodu i jasnymi ostrzejszymi sopranami, czego u Accuphase się nie słyszało. W P-500 była całość bardzo harmonijna, w dobrych proporcjach i przekaz niezwykle muzykalny.
Po 009 przeszedłem więc do 007Mk2 i tu po flagowcu oczekiwana niespodzianka: Pass jest znakomitym partnerem Omegi - to co chowane i na dystans w 007, zostaje z korzyścią pociągnięte do przodu, bas nabiera jeszcze substancji. Można słuchać na wysokich poziomach głośności, bez dyskomfortu zanikania proporcji i typowej lekkiej zadyszki jak np. ze wzmacniaczami Staxa. kontury nie są zaokrąglane, sopran zdecydowanie jasny precyzyjniejszy. Pisałem, że trudna omega doskonale sprawdza się z P-500, ale... Pass to jeszcze przeskoczył. Nagle w 007 pojawiło się coś z najlepszej strony dynamików. Natomiast 009 z XA 30.5 było mi osobiście nieco za ostre, za jasne, kontury nieco za twarde.
Który wzmacniacz lepszy? To sprawa smaku, słuchanej muzyki, preferowanego poziomu głośności. Gdybym miał wybierać jeden z tych dwu, to byłby problem. Po głębokim namyśle, jednak P-500 zostaje na swoim miejscu, Pass wraca do właściciela. Gdybym miał tylko 007Mk1 byłoby chyba odwrotnie...
A LST? O tym później, bo jeszcze trochę pracy - już więcej estetycznej, bo przy panelach.