Racja, Paganini chyba bez przypadku w numeracji - No1 w D-dur
Stary Menuhin z 1961 przegrywa pod względem realizatorskim i wykonawczym. Szybkie pasaże brzmią jak ciepłe kluchy, dwudźwięki ledwie poprawne, flażolety dosyć szybkie, takie za słodkie to wszystko.
Młodziutki Barati musi jeszcze dużo piwa wypić na występach klezmerskich aby próbować się z tym D. Wszystko niemal do dupy: tempo rwane, technika trzeciorzędnego skrzypka z Berlina, bez pomysłu na granie i fatalnie zrealizowane: u mnie brzmi głucho i nijako. Ładna okładka płyty przyciągnęła uwagę.
A na koniec dzisiejszej przygody z Paganini No1 op 6 w D-dur i nikomu chyba nie znany Colbentson. Nawet Wiki nie jest rozmowna.
Jeżeli trafi się Wam ta ostatnia wersja - bierzcie, bo jestem zauroczony niesamowitą lekkością, swobodą w graniu, odważnym prowadzeniem smyczka, trzymaniem tempa za jaja oraz niesamowitą kadencją (taki improwizowany fragment po 14 minucie) i niech Was nie zniechęci skromna oprawa krążka.
Z YT coś do popatrzenia, ci Azjaci...
A i jeszcze porównanie Menuhina i Colbentsona.