Kiedyś, dawno, siedemnaście lat temu,
wiozłem dziewczę pocztowym szlakiem.
Miała krągłe liczko, była zgrabna niczym topola
i otulona jedwabną chustą.
Poprosiła, bym coś zaśpiewał.
Zaśpiewałem, a ona podchwyciła.
A wokół cisza, tylko ja i ona
I obłudnie świecący księżyc.
Raptem patrol kozacki przeciął nam drogę.
Zaprzęg stanął jak wryty.
Ktoś nagle wystrzelił, prosto w dziewiczą pierś
i zgasła, niczym kwiat.
Przed śmiercią, wyznała mi,
że właśnie zbiegła żandarmom,
lecz okrutny los i tu ją dopadł.
I zamilkła na wieki.
Tam w dali, za rzeką wznosi się wysokie wzgórze,
wysokie wzgórze, porosłe trawą.
A pod nim, śpi dziewczyna,
która zabrała ze sobą, moją pieśń.