W krótkim okresie czasu „przerzuciłem” całkiem pokaźną ilość słuchawek dynamicznych próbując jednocześnie dogodzić im zmianami wzmacniaczy czy żonglerką lampami, jednak ciągle czegoś mi brakowało. A to góra za słabo zaakcentowana, a to znowu zbyt ostra itd. itp. Taka żonglerka wydawała się nie mieć końca. Zainteresowały mnie słuchawki typu elektrostatycznego, które to wedle opisów posiadaczy miały mieć: prze pokaźną przestrzeń, wspaniałą przejrzystość oraz niedostępną dla słuchawek dynamicznych, wspaniale zaakcentowaną jednak łagodną górę. Cena wyjściowa niska nie jest, a możliwości odsłuchu przed zakupem mocno utrudnione. Z drugiej ręki jednak, można sobie takie cudeńka sprawić w bardzo atrakcyjnej cenie. Postanowiłem, więc zaryzykować kupując najniższy model nausznych słuchawek firmy Stax, która to, jeśli się nie mylę jest obecnie jedyną firmą oferującą słuchawki typu elektrostatycznego. Tak też stałem się posiadaczem zestawu SRS-2020 Basic.
Dla niewtajemniczonych śpieszę wytłumaczyć, co to, tak naprawdę są słuchawki elektrostatyczne. Należą one do rodzaju, tzw. słuchawek plenarnych, do których również należą słuchawki elektretowe oraz orthodynamiki. Te drugie nieco już zapomniane od końca lat 70 ubiegłego wieku, jednak teraz powoli wracają do łask dzięki nowy modelom firmy HiFiman HE5 oraz HE6, a także Audeze LCD2. Zajmijmy się jednak elektrostatami. Pokrótce, zamiast tradycyjnej membrany mamy tutaj przetwornik (sound element), czyli cieniutki materiał (diaphragm) rozpostarty pomiędzy dwoma elektrodami, do których naprzemiennie wysyłane jest natężenie dodatnie oraz ujemne. Powoduje to, iż diaphragm jest jednocześnie pchany oraz przyciągany w daną stronę. Jako że elektronik ze mnie żaden, mam nadzieje, że samą idee działania lepiej pokaże diagram zapożyczony z wikiphonii, dołączony na końcu recenzji.
Warto jednocześnie dodać, iż Stax nie był jedynym producentem oferującym słuchawki tego typu. W swojej ofercie posiadały je również takie firmy jak AKG, KOSS, Beyerdynamic oraz oczywiście Sennheiser ze swoim legendarnym już modelem Orpheus. Zawierał on słuchawki oraz dedykowany wzmacniacz. Uważany on jest za najlepsze słuchawki w historii czy to ze względu na cenę (obecnie wyłącznie z drugiej ręki, około 100tys zł), czy to za ekskluzywność (wyprodukowano zaledwie 300 sztuk) czy to na rzeczywiste, referencyjne walory dźwiękowe.
Jako że wytłumaczenie, z czym w ogóle mamy do czynienia mamy za sobą, wróćmy do bohatera dzisiejszej recenzji. Sam zestaw jest spakowany w niepozorne kartonowe pudełko wypełnione dociętym na miarę styropianem tak, aby samym słuchawkom ani wzmacniaczowi nic się nie stało podczas transportu. Zestaw SRS-2020 składa się ze słuchawek oznaczonych SR-202 oraz wzmacniacza (inaczej zwanego energizerem) SRM-212. Warto nadmienić, że same słuchawki należą do serii Lambda, która została zapoczątkowana aż w 1979 roku modelem (a jakże) SR-Lambda, który był od tego czasu systematycznie udoskonalany.
Sam wzmacniacz to czarne, niepozorne, acz schludne pudełeczko tej samej wielkości, co przykładowo Pro-Ject HeadBox MkII czy nasz rodzimy Holdegron Nano. Z przodu mamy specjalne gniazdo słuchawkowe oznaczone jako „PRO ONLY” (starsze modele słuchawek miały nieco inne gniazdko oznaczone jako „Normal”) oraz potencjometr. Z tyłu natomiast, gniazdko do wpięcia dołączonego do zestawy zasilacza oraz jedna para gniazd wyjściowych RCA. Skromnie, bez fajerwerków, ale narzekać też nie ma na co.
Całe szczęście o samych słuchawkach można napisać nieco więcej, niestety nie tylko pozytywnie. Przede wszystkim to słuchawki są, nie owijając w bawełnę zwyczajnie brzydkie. Styl może i retro tyle, że ala lata 80 które jak wiemy do najbardziej gustownych nie należały. Niemal wszystko w zasięgu wzroku i dotyku jest plastikowe i wręcz nijakie, co nie nastraja zbyt optymistycznie biorąc pod uwagę cenę. Można by mieć nawet obawy co do żywotności przy takim wykonaniu, jednak biorąc pod uwagę ile naprawdę starych modeli można dostać z drugiej ręki wychodzi, iż mimo wszystko jest to sprzęt długowieczny. Pady są bardzo miękkie i powleczone sztuczną skórą i trzeba przyznać, że są super wygodne. Pałąk nagłowny to nie do końca pałąk, a zwyczajna tkanina, która jednak spełnia swoje zadanie. Kabel jest bardzo ciekawy, ponieważ jest płaski oraz powleczony wysokiej jakości gumą i zakończony specjalną wtyczką w wersji „PRO”. Dodatkowo wszystkie newralgiczne miejsca są świetnie zabezpieczone przed uszkodzeniami. Podsumowując budowa słuchawek wrażenie sprawia niespecjalne, ale jednak spełnia swoje zadanie w 100% czyniąc je jednymi z najwygodniejszych, z jakimi miałem do czynienia.
Myślę, że nadeszła pora rozprawić się z mitami, jakie narosły wokół elektrostatów - inaczej mówiąc: jak to gra? Przede wszystkim natychmiast po założeniu ich na głowę niesamowite wrażenie robi jak szybkie i dokładne one są. Cały czas ma się wrażenie, jakby muzycy dopiero co wypili napój energetyczny (albo kilka) i pełni werwy oraz pasji dawali z siebie absolutnie wszystko. Przy całej tej szybkości mamy jednocześnie niespotykaną precyzję. Każdy instrument czy inna przeszkadzajka brzmi dokładnie tak jak powinna oraz tak długo jak powinna. Nic się nie rozmywa ani nic niczego nie zagłusza. Rozciągnięcie i wyrównanie pasma jest doprawdy imponujące. Ciężko nawet rozróżnić, kiedy kończy się góra, a kiedy zaczyna średnica, która znowuż nie wiadomo, kiedy przechodzi w bas. Żadne pasmo nie wybija się ponad inne, a sama prezentacja pokazuje nam mocno oświetloną scenę, na której nawet zakamarki są dobrze widoczne. Tzw. plankton jest podany nam na tacy. Nie musimy słuchać nagrań po kilkadziesiąt razy, aby usłyszeć jakiś dźwięk w oddali. Bogactwo dźwięków jest tak imponujące, że ciężko je ogarnąć podczas nawet kilku odsłuchań. Spotkałem się z opinią, iż Beyerdynamic DT880 są przejrzyste, ale z przykrością muszę stwierdzić, że przypominają one gęstą zupę z porównaniu ze Staxami. Czy są to jedyne słuchawki z idealnymi wszystkimi pasmami? No niestety nie i piętą achillesową okazuje się bas. O ile zejście i wypełnienie jest na bardzo wysokim poziomie, (chociaż nie należy się spodziewać masy rodem z Ultrasone) o tyle brakuje impaktu. Słabiutko brzmi perkusja, przypominając uderzanie patykiem w pusty karton oraz muzyka elektroniczna z bitem. Co do muzyki elektronicznej, muszę stwierdzić, że wszystko zależy, jaka płyta oraz jaki bit został wykorzystany w danym kawałku. Przy dużej części nagrań Staxy potrafią naprawdę miło zaskoczyć racząc nas miłym basikiem, który basolubów na pewno nie zadowoli, ale jednak będzie na więcej niż satysfakcjonującym poziomie dla wszystkich „normalnych” osób. Co do wspomnianej perkusji, która zazwyczaj występuje w rocku oraz metalu już tak dobrze nie jest. Dodatkowo przy takiej muzyce, Staxy obnażają bez litości słabą realizację znakomitej części owych płyt. Jeśli ktoś słucha wyłącznie ostrej muzyki gitarowej to Staxy stanowczo odradzam. Co ciekawe przy niskich poziomach głośności bas wydaje się bardzo w porządku, kiedy jednak podkręcimy potencjometr spodziewając się większego uderzenia okazuje się, iż wszystko staje się głośniejsze, a podmuchu jak nie było, tak nie ma. Skoro już wspomniałem słabe realizacje muszę dodać, że opisywany zestaw gra dokładnie tak dobrze jak dobre jest nagranie, które mu podamy. Wysokiej klasy realizacje brzmią ( i nie boję się użyć tego słowa) wykwintnie, dostarczając naprawdę wysokich lotów doznań. Słabe, cóż... - brzmią słabo i nie ma, co sobie tutaj mydlić oczu. Rozdzielczość oraz przejrzystość jest tak wysoka, że nic się nie ukryje przed naszymi uszami. Jestem jednak zmuszony nadmienić kolejną niespotykaną wśród dynamicznych słuchawek cechę. Totalną, absolutną gładkość. Naprawdę mocno starałem się wynaleźć nagrania, które potną mi uszy, ale z radością donoszę, iż zawiodłem na całej linii. Ani słabo zrealizowany rock nie kłuje, ani też przykładowo Katie Melua nie sybilizuje. Doprawdy niespotykana cecha, aby słuchawki po jasnej stronie mocy były gładkie jak pupa niemowlęcia. Pozwolę sobie tutaj zacytować wypowiedź kolegi chreesa z audiohobby.pl: „...są jednak jak Dobry Sensei z Japonii, który stoi, pokazuje, lecz nie zadaje bezpośrednio razów.” Przeciwieństwo coacha rodem z USA o imieniu Grado, który to potrafi dać po uszach swoją ostrością.
Uznałem, że przestrzeń zasługuje na krótki, ale jednak swój, osobny akapit. Przed zakupem naczytałem się o ogromie i wręcz kolumnowej przestrzeni elektrostatów. Mogę donieść, iż jest to po części prawda, a po części fałsz. Fałszem jest wielkość, która wcale jakaś imponująca nie jest. Oczywiście jak na słuchawki typu otwartego przystało jest duża, ale przykładowo do takich K701 jednak trochę brakuje. Prawdą natomiast jest kolumnowa prezentacja. Dosyć prowokacyjne hasło i sam nie wiem jak to się dzieje, ale nie czuć zupełnie sztucznego podziału na lewy i prawy kanał. Dźwięk tak jakby miesza się przed słuchaczem, co skutecznie zaciera nam uczucie, że to jednak cały czas słuchawki. Sama holografia stoi na najwyższym poziomie i naprawdę ciężko mi znaleźć rywala pod tym względem dla Staxów. Mamy więc, wspaniale uporządkowaną scenę o właściwościach bardziej pasujących do kolumn, tyle, że niezbyt pokaźnych rozmiarów. Absolutnie nie znaczy to jednak, że jest ona mała, ot po prostu gabarytami jest powyżej średniej.
Założyłem sobie na początku, że postaram się być obiektywny i nie będzie to hurra-optymistyczny opis. Nie jestem do końca przekonany czy mi się to udało, ponieważ bardzo cenię kunszt dźwiękowy owego zestawu. Z łatwością jestem w stanie pominąć nieliczne wady na rzecz wybitnych wręcz cech takich jak wspaniały balans totalny, szybkość, precyzja, rozdzielczość, niespotykana przestrzeń, gładkość. Malkontenci czy też wielbiciele grania „zza kotary” mogą powiedzieć, że brakuje barwy oraz że dźwięk jest zbyt grzeczny i dokładny. Skwituje to lekkim uśmiechem i stwierdzeniem „taa, jasne”. Jeśli miałbym je do czegoś porównać to byłby to z całą pewnością miecz samurajski. Jasne, jeśli chcemy zrobić wielkie bum!, to są na to lepsze sposoby jednak przebłysk geniuszu zawartego w zimnej stali jest w tym miejscu niezaprzeczalny. Dokładnie tak samo jest w przypadku zestawu STAX SRS-2020.