Cosik Kolega Ryka namieszał wszystkiego po trochu, dolewając do tego swoje niewątpliwe zafascynowanie romantykami niemieckimi, z ich zmurszałymi Duchami. Już nie mówiąc o tym, że cosik o Godelu nie doczytał: on wykazał niezupełność systemów AKSJOMATYCZNYCH, nie algorytmicznych. Algorytm to prosta tautologia, A=A, zawsze będzie prawdziwa. Przecież to oczywiste, że postępu w muzyce nie ma, inaczej byśmy sądzili, że Carter jest lepszy od Bacha, etc. Ale nie ma też porównywalności dzieł sztuki, stąd twierdzenie, że coś jest apogeum muzyki, jest po prostu nie do udowodnienia, ani nie do wykazania, czyli jest kwestią wiary. Jak dla mnie V symfonia jest rozpoznawalna z powodów merkantylno-komercyjnych, tak długo powtarzali, aż się niektórym zapamiętało. Ciekawe, co jeszcze ludziska pamiętają z tej symfonii, oprócz "pukania losu do drzwi" i tym podobnych dyrdymałów? A ktoś w ogóle wie, że IX symfonia składa się z trzech długich części przed ową nieszczęsną Odą? Z których I mi się najbardziej podoba. Owe ludziska, jak nie mają zaczepienia anegdotycznego, to muzyki nie znają i nie słuchają. Stąd też nie wymieniony, a ważny dla Beethovena, Haydn -- ostatecznie dawał mu lekcje, a i Beethoven więcej zawdzięcza strukturze symfonii i umiejętności wariacji Haydna niż Mozarta -- nie istnieje w świadomości ogółu, bo żadnych legend ani anegdot ogół na temat Haydna nie zna. Nadal nie bardzo rozumiem, czemu ta V ma być takim apogeum. Z Beethovena akurat najbardziej cenię Missę solemnis i sonaty fortepianowe.
A dobre kryterium przeżywalności muzyki sformułował Charles Rosen: ta muzyka przeżywa, którą muzycy chcą grać. Stąd przeżyło wiele bardzo dobrych utworów (Kunst der Fuge, ostatnie sonaty Beethovena), a wiele skądinąd pięknych nie. Stąd też był długi okres, kiedy Haydna nie ceniono: bo, jak Langdon przekonująco pisze, Haydna za dużo grano w pewnym okresie i muzycy się znużyli.