Eeee, wraz ze wzrostem ilości promili we krwi dyskusja może byś ostrzejsza, więc nie wiem czy jest sens... ;)
Na pierwszym miejscu, jako wyrocznia absolutna, jest indywidualny gust każdego słuchacza (czy raczej powinien być). Gust jest niezależny od teorii czy wiedzy, ale może być przez nie kształtowany. I gust ma prawo powiedzieć, że coś się nie podoba, nie leży, jest nie do słuchania dla "posiadacza" owego gustu. Jest to zdanie arbitralne, niefalsyfikowalne i koniec, kropka.
Ale zaraz za gustem jest podstawa teoretyczna, wiedza na temat muzyki, osłuchanie wynikające z ilości przesłuchanych płyt, rozpiętość gatunkowa słuchacza i pewne obiektywne czynniki wynikające z teorii muzyki. Tutaj już weryfikacja danego dzieła pozwala stwierdzić nie że coś się podoba albo nie, ale że coś jest dziełem albo dnem. To poważna różnica.
Moja klasyfikacja tak właśnie wygląda, bo jako że sam podejmuję od lat z różnym powodzeniem próby tworzenia, mam ogromny szacunek dla tych, którym się udaje. Ba, wraz z doświadczeniem w tym względzie przyszła świadomość, że zazwyczaj łatwiej jest stworzyć wydumane, 15 minutowe dzieło w stylu Pink Floyd, niż 3 minutowy przebojowy kawałek do radia w stylu Robbiego Williamsa. Stąd refleksja, że choćbym czegoś sam nie słuchał, choćbym nie pałał miłością do danej estetyki czy danego gatunku, to jednak jeśli dany utwór spełnia pewne warunki poprawności kompozytorskiej, aranżacyjnej, produkcyjnej - to nie może być nazwany gównem. Bo ktoś przysiadł i w fajny sposób złożył do kupy parę dźwięków. Nie popełnił przy tym gaf. I to wystarczy.
Lecąc konkretami. Jest taki uwielbiany i uświcony zespół Metallica, co to złego słowa powiedzieć nie można. Zespół ten popełnił nie tak dawno płytę pod tytułem St. Anger. I jest to dzieło, które ze spokojem sumienia mogę nazwać GÓWNEM do sześcianu. Popełnili tam tyle gaf i błędów ile się tylko da. Pomieszali konwencje w sposób przykry i niedopuszczalny, oparli się na żenująco słabych, wręcz tragicznie beznadziejnych melodiach, bardzo prostackich riffach, do tego nie podołali zadaniu jakie przed sobą postawili, tzn. nie dali rady nagrać dobrych, rozbudowanych utworów. Zamiast tego grają np. 8 minutową nudę składającą się z ciągłych załamujących powtórzeń motywów. Do tego wszystkiego, dopuścili do żałosnego brzmienia całości, realizacja leży i woła o litość na całej długości albumu. I dlatego to jest gówno jakich mało.
Wypada podać przykład z drugiej strony barykady. Będzie szokujący, ale co tam. Jest to powszechnie mieszany z błotem kolega Enrique Iglesias. Zarzutów nie powtarzam, bo wiadomo. Ale obiektywnie patrząc, jedyne co mu można zarzucić to irytująca, miaucząca maniera wokalna. Bo poza tym gość jest zdolnym muzykiem, dysponuje głosem, potrafi grać na wielu instrumentach i robi to na swoich płytach, dba także o aranże, które są zrobione ze smakiem i profesjonalnie. Jako jeden z niewielu w całym nowoczesnym radiowym popie, używa na swoich albumach prawdziwych instrumentów, a nie generuje je cyfrowo. Kompozycyjnie operuje w najprostszych skalach, ale brak w tych melodiach szczególnych zgrzytów, raczej są one chwytliwe i przebojowe bez popadania w skrajności (jak wielu współczesnych "artystów" pop, którzy potrafią piosenkę zaśpiewać na trzech dźwiękach). Więc czepiać się nie ma za bardzo o co. Jest to muzyka, którą mój gust odrzuca z całą stanowczością i płyty tego pana bym sobie na półce nie postawił nigdy w życiu. Ale też nie nazwę jego twórczości gównem. Jak na współczesny pop jest to raczej jeden z lepszych twórców.
Oczywiście jest wielu wykonawców, którzy się wymykają takim klasyfikacjom. Ale powyższym wywodem chciałem poprzeć twierdzenie, że o ile można Pink Floyd nie lubić i nie słuchać, tak nie cenić za kompozytorsko - instrumentalny kunszt wręcz nie wolno.