Chyba niezły ten Herreweghe będzie. Wybór kantat na Adwent i dwa pierwsze święta Bożego Narodzenia - sam cymes. Może szkoda, że nie w kościele, ale zawsze. Szkoda, że tak daleko. :)
Ja sam zaliczyłem już jedno „kościelne” Weihnachtsoratorium, ale tym razem… przeszkadzało mi wszystko. A to, że za dużo ludzi i w dobrym kościele spartoliła się akustyka, a to, że klawesyn mi za bardzo brzęczał i nie był kompatybilny z resztą continuo, a to, że ewangelista nie był chyba Niemcem (nawet nie chciało mi się sprawdzić) i nie dość, że położył całą swoją partię i Frohe Hirten, to śpiewał tak koszmarnym akcentem, że pobił wszystkich Anglików, Amerykanów i Rosjan na raz. Nie napiszę gdzie było wykonanie, żeby nie robić tym artystom antyreklamy, ale było fatalnie. Mimo, że między jednym a drugim Glühweinem.
Nawiązując do Goulda, to zmusiłem się, że posłuchać cokolwiek z Das Wohltemeperierte Klavier. COKOLWIECZEK! I co rozpoczynałem losowo jakieś preludium lub fugę, to albo odrzucało mnie albo tempo - że szybkie, za wolne, czasami do obrzydliwości komputerowo równe, albo ozdobniki, albo artykulacja - najczęściej nachalne staccato, czyli wszystko to, co między innymi jest wizytówką Goulda. Możliwe nawet, że to ciekawe spojrzenie na Bacha, nowatorskie, jak na owe czasy. Chętnie bym się może i nawet zmusił, żeby posłuchać wszystkiego (tak jak raz w życiu zmusiłem się do wszystkich kantat z Rillingiem), ale dokładnie tylko po to, by wiedzieć, jak bym nie chciał nigdy więcej tego Bacha słyszeć.
Faktycznie więc, nie można przejść wobec Goulda obojętnie. Tak jak wobec Harnoncourta. Tamtymi czasy Harnoncourt wydawał się objawieniem. Ale dziś pobekujące oboje, rzężące smyczki i koślawi soliści budzą jedną refleksję: „jakież to brzydkie”… Identyczne odczucia mam wobec Goulda.