Czas na kilka słów "amatora nudy" (PR), "misia zza firanki" (Majkel), karmelu, wypełnienia, że aż przesycenia, zbasowienia (Fallow), zmulenia, przesłodzenia i generalnego nacechwania muzyki ciepłym tembrem zupełnie odmiennym od gradowskich szkiców, szkieletów i tym podobnych lodowych sztyletów zawieszonych w "metafizycznej przestrzeni".
Zacznę od tego, że gdy byełm jeszcze całkiem zielony w kwestii słuchawek, z zapartym tchem czytałem przepełnione peanami i utrzymane w piewczym tonie pokornego recenzenta-wyznawcy opisy różnych modeli słuchawek Grado.
Wielkopomna chwila nastala, gdy przyszedł do mnie znajomy z SR125. Jakież było moje zdziwienie, gdy wdziawszy je glowę usłyszałem dźwięk baaaaaaaaaaaaardzo daleki od moich wyobrażeń karmiących się orgiastycznymi recenzjami. Pomyślałem, że albo mój sprzęt jest bardzo daleki od wymagań stawianych przez ekskluzywne, nowojorskie, machoniowe i całkiem oldschoolowe nauszniki albo odsłuchiwany przeze mnie model jakiś trefny bądź uszkodzony był. Oczywiście znajomemu nie oznajmiłem swoich odczuć wprost, raczej zmitygowany całą sytuacją, unikając zbytecznej konsternacji, jaka by niewątpliwie pomiędzy nami powstała, gdybym opisał rozmiary swojego rozczarowania, zachowałem powściągliwość i w angielskim stylu zręcznie zmieniłem temat naszej dalszej rozmowy.
Potem były SR60, tańsze i lepsze, acz niewiele, ale dało się nawet całkiem przyjemnie słuchać, niestety bez ekscytacji.
Następnie była wiertarka wysokoobrotowa dzieła Johsepha Grado czyli RS-1, której żadną miara, na żadnym sprzęcie zdzierżyć na głowie dłużej niż 3 min. nie mogłem.
Koniec końców było kilka podejść do GS1000 w różnym towarzystwie i z różnym rezultatem odsłuchowym - począwszy od głębokiego zniesmaczenia do umiarkowanej tolerancji takiego brzmienia. Ujmując problem Grado w moich oczach (a właściwie na moich uszach) po męsku, można słusznie zapytać: w czym rzecz? Czego się tak naprawdę czepiam?
Dla mnie muzyka to ukojenie, relaks jazzowych, a czasem nawet popowych wokali, albo przeciwnie - ekscytacja, basowym uderzeniem rockowej gitary z lampowego pieca lub stopy perkusji. Góry tyle, ile na koncertach, na których bywam, np. na niedzielnym Dżemie w Sosnowcu, czyli dla klanu Grado - powinno być mało. W zasadzie tu nie chodzi wcale o te nieszczęsne wysokie częstotliwości, lecz o nieznośną lekkość brzmienia, brak między tym wszystkim, co się dzieje w muzyce spoiwa, właściwie dobranej gęstej atmosfery, syropu.
Grado z jednym, niewielkim wyjątkiem to zrobiona pod oślepiające słońce fotografia kapeli rockowej na świeżej, zielonej, pełnej jeszcze porannej rosy trawce, która mieni się w ostrym słońcu wiosennego przedpołudnia. Grado grają tak, jakby ci rockowcy nosili schludne, białe graniturki i jedwabne, błękitne koszule oraz różowe krawaty, a do tego miast tytoniem i whisky, z ust czuć ich było gumą Ice Fresh. Oczywiście w bardzo dobrym systemie, tj. optymalnie pod Grado dobranym, będziemy tę kapelę oglądali w ciemnych okularach i ostre słońce nas specjalnie nie porazi, jednak to zawsze będzie dzień, świeże powietrze, masa przestrzeni (GS1000). Ale ja się pytam, gdzie ta atmosfera nocnego, zadymionego klubu, gdzie basowy łomot bębnów niosący się po sali ze sceną ze starego drewna i pluszowymi kurtynami, gdzie soczysty silnie dociążony na dolnej średnicy wrzask wokalisty????
Nie ma, tego na Grado nie usłyszymy, choć namiastkę takiej prezentacji raz usłyszałem na RS-2, ale to chyba za mało, biorąc pod uwagę moje preferencje i ceny tych jakże modnych wśród audiofilów słuchawek.
_____________________________________
Estetyka jest kwestią gustu