Ultrasone Edition 10
Dzięki uprzejmości Piotra Ryki i Nautilusa w Krakowie miałem sposobność raczyć się brzmieniem wyżej nowego modelu flagowego firmy Ultrasone. Było to całkiem niedawno, gdyż w ostatnich dniach minionej dekady, toteż dużo w mej pamięci z ich brzmienia pozostało, a i przemyślenia nieco dojrzały.
Budowa
Pierwszy raz w swojej bądź co bądź krótkiej historii firma postanowiła dokonać popisu zdolności designerskich i sonorystycznych w wydaniu otwartym. Zewnętrzna strona osłon przetworników ma nawiązywać do skrzydeł motyla, które mają nas owiewać muzycznymi dźwiękami najwyższej próby. Pady wokółuszne to ponownie skóra z etiopskich owiec, wykończona na brązowo i z otworkami, co ma dawać mniej hermetyczne i bardziej komfortowe niż miało to miejsce w modelach zamkniętych serii Edition ułożenie komory przetwornika przy uchu. Zewnętrzne grille, skądinąd nawiązujące stricte do designu tychże obecnych na maskach samochodów lat 50-tych XX wieku, a także prawie cały pałąk, pokryte są rutenem, rzadkim metalem szlachetnym, który jest bardzo odporny chemicznie, ale też w postaci uwolnionej soli lub tlenku niezwykle szkodliwy. Nie jestem kompetentny odpowiedzieć, czy tylko wzgląd estetyczny zdecydował po raz kolejny o wyborze rutenu, niemniej już drugi kontakt z pokrytymi rutenem słuchawkami Ultrasone nie zaowocował pogorszeniem samopoczucia. W stosunku do Edition 8, nie ma tu wykończenia na lustro, raczej połyskliwy półmat, i też odcień wydaje mi się cieplejszy, żeby lepiej współgrał z brązowymi elementami ze skóry. Korpus motyla, a także załączony w komplecie stojak na słuchawki wykonany jest z drewna Zebrano, które ma charakterystyczny wzór słojów i kolor, jednoznacznie kojarzący się z niecodziennym luksusem. W komplecie jest również pudełko, nie wiem niestety z jakiego drewna, w każdym razie gęstego i o gładkim wzorze.
Firma Ultrasone nie byłaby sobą, gdyby i tutaj nie zastosowała systemu S-Logic, w wersji Plus, wykorzystującego mu-metal jako przegrodę nie tylko akustyczną, ale też pochłaniacz pola elektromagnetycznego generowanego przez przetwornik.
Od luksusu przechodzimy do kabla. Można tak napisać, gdyż z przetwornika wychodzi elastyczny wypust kabla o karbowanym wzorze, jaki można zobaczyć na niemal każdym zasilaczu sieciowym lub niektórych telefonach stacjonarnych przy słuchawce przewodowej. Jest ona czarna jak i sam kabel. Ten jest okrągły w przekroju aż po wtyczkę - złoconego jacka 1/4" z plastikową obudową. Dla zachowania okrągłości przewodu na całej długości użyto rozgałęźnika do podzielenia kabla między obydwa przetworniki. Kabelek jest optymalnie elastyczny, niezbyt miękki, nie plączący się, matowy i nie dający uczucia lepkości. Można by powiedzieć, że górna półka klasy standardowej jeśli chodzi o płaszcz. To, jaki jest w środku, można sprawdzić rozkręcając wtyczkę. Zgaduję iż jest tańsza niż bardziej metalowy Neutrik NP3X-B. W środku widzimy dwa cienkie przewody w izolacji z tworzywa, jeden zielony drugi niebieski, a do masy idzie cynowany ekran tychże żył. Bardziej dociekliwi posiadacze tych słuchawek już wyczaili, że każda z żył ma swój indywidualny ekran, tak więc podłączenie symetrycznych wtyków do tego kabla jest możliwe. Technologia kabla i ilość miedzi w nim użyta jest skromna. Zdaję sobie sprawę, iż tyle samo warte będzie stwierdzenie, że wystarczająca.
Odsłuch
Na zapoznanie się ze słuchawkami miałem około półtorej godziny, wliczając w to poszukiwania optymalnej pozycji nauszników na głowie. W przypadku S-Logic sprawa jest nie tak trywialna jak w klasycznych słuchawkach grających na wprost, a nawet bardziej złożona niż w przypadku przetworników ustawionych pod kątem, jak to ma miejsce w Beyerdynamikach T1 i Sennheiserach HD800, albo AKG K1000 jeśli sobie tak zrobić. Sprzęt towarzyszący wyklarował się ostatecznie jako zestaw Accuphase DP-600 grający po interkonektach Conducfil 8896 pseudo-symetrycznych z wtykami RCA Neutrik NF2C. Pierwotnie wpięty był Acrolink, ale w wersji do gramofonu, co pan z obsługi uznał za niewłaściwe, i jeszcze jakiś jeden, prawdopodobnie firmowy Accuphase, brązowy, ale ten był na styk za krótki i nie wnikając w przyczyny - jeden kanał nie kontaktował. Zostałem więc ze swoim dobrze znanym przewodzącym złem koniecznymi i zacnie zasilanymi z kondycjonera i audiofilskiej listwy poprzez również audiofilskie kable zasilające urządzeń Accuphase. Przyciągnąłem ze sobą także dwie pary słuchawek i dwa wzmacniacze. 600-omowe Beyerdynamiki T1 i 32-omowe Grado PS1000 jako konkurencyjne dla Edition 10 przekaźniki elektroakustyczne oraz Black Pearl i Lovely Cube w roli alternatywnych wzmacniaczy sygnału. Ten pierwszy to moja konstrukcja poza dobieranym gotowym zasilaczem, a drugi jest opartym o porządne części klonem Lehmann Black Cube Linear, dodatkowo zmodyfikowanym przeze mnie w tym konkretnym przypadku.
Accuphase DP-600 to odtwarzacz SACD, który nieco wyróżnia się spośród produktów tej firmy swoim prostolinijnym i zasadniczym sposobem grania, z wyraźną fakturą, ale bez typowego nasycenia i plastyki dźwięków. Dostarcza porządnego materiału dźwiękowego, a jak ktoś chce mieć magię, to niech ją sobie z tego surowego materiału zrobi. Zaletą tej sytuacji jest podwyższona czytelność cech brzmieniowych pozostałych elementów zestawu grającego.
Accuphase C-3800 to najwyższy obecnie model przedwzmacniacza tej firmy, oferujący wysokiej klasy wyjście słuchawkowe. Niezależnie od ustawianego na trzech poziomach wzmocnienia całego urządzenia można też wybrać trzy poziomy czułości wyjścia słuchawkowego. Intuicja mi podpowiedziała, że ustawienie HIGH będzie na krótko, a MID i LOW przez odpowiednio dobrane tłumiki. Odsłuch to potwierdził - dźwięk traci nieco wigoru na cichszych ustawieniach, natomiast najbardziej mi na ucho odpowiadało zapodane przez gospodarzy globalne wzmocnienie na poziomie najniższym, bodajże +12dB, co pozostawiło regulację głośności wystarczająco wygodną. Warto tu też wspomnieć o przydatnej funkcji włącznika mono, dobre to jest do ustalania wirtualnego środka sceny muzycznej.
Przejdźmy zatem do wrażeń, jakie wywołuje nasz limitowany do 2010 egzemplarzy bohater. Z S-Logic miałem już różne doświadczenia, najlepsze z Edition 8, bardzo dobre z Edition 9, z Pro 2500 i HFI 580 też pozytywne. Dawało się znaleźć sweet spot, i było on wystarczająco sweet. Z Edition 10 nie ma tak łatwo. Jedna pozycja, jaka wydała mi się prawidłowa, powodowała nieco mglisty odbiór, a druga była cokolwiek niezręczna, gdyż pałąk przechodził po górnym skraju mojego czoła. Odrzucając ergonomiczny ekscentryzm zdecydowałem się słuchać po normalnemu, z pałąkiem przez środek głowy, i uszami nieco bliżej tylnej krawędzi nauszników, po maksymalnym możliwym skróceniu pałąka, bo jest nieco swobody na ruch w pionie w przypadku moich uszu. Pozycja słuchawek ustalona, a w odtwarzaczu ląduje pierwszy album Freestylers, gdzie w niektórych utworach trafiają się sycząco-świszczące odgłosy perkusyjne. No i słucham. Dźwięk jest zwinny i lekki, ale ma siłę i nasycenie. Ot taki słuchawkowy Bruce Lee. W odróżnieniu od Edition 8 i 9 bas nie jest takim potężnym wypełniaczem. Jest szybki, energetyczny i punktowy. Jednoznacznie mi się podoba. Grado PS1000 wypadły nieco bucząco i wolniej na basie, a Beyerdynamic mniej kopiący. Niemniej nie zauważyłem w przypadku T1 zmiany równowagi tonalnej dolnych zakresów tak jak to wyszło z Grado, skądinąd temat dobrze znany z wykresów HeadRoom. Pnąc się dalej w obszary średnicy też tonacja nie odróżnia się zasadniczo, jednakże wyszła pewna ospałość i rozmycie Beyerów. Dość szybko je uznałem za lekko za słabego przeciwnika dla Utrasone. Poszły na zasłużony spoczynek z konkluzją, iż to taki stłumiona odmiana Edition 10 dla celów znormalizowania brzmienia w całym paśmie. Ultrasone poszli na całość ze swobodą przetwornika, ale odbiło im się to na bezpośredniości prezentacji i zakresie od najniższego sopranu począwszy. Otóż tutaj dzieją się te dziwne rzeczy, które trafiły na mój i Piotra celownik. Najprościej mi odwołać się do dawnych słuchawek dokanałowych z przedziału poniżej 100$ typu Sennheiser CX300 lub Sony MDR-EX71. Było w nich dość uciążliwe świszczenie wywołane nierozwiązanym problemem rezonansu w kanale słuchowym. Z Edition 10 dzieje się to samo, tylko na nieco wyższej częstotliwości. Jest z tego nieco hałasu i bałaganu, przez co sopran wydaje się co najwyżej wystarczająco rozciągnięty, ale nie jakoś imponująco czy ponadprzeciętnie. Dodatkowo mam wrażenie, iż powyżej częstotliwości "świstu" S-Logic Plus kręci nieźle fazą w funkcji częstotliwości, gdyż np. przy wybrzmiewających talerzach ma się wrażenie unoszenia się chmur dźwiękowego dymu, potrafiącego przemieszczać się w pionie. No bo też sama lokalizacja instrumentów i głosów jest całkiem dokładna na Ultrasonach, a scena dosyć rozległa i wyraźnie przed słuchaczem. Do tego jej kształt i rozłożenie odebrałem jako naturalne, toteż charakterystyczny jej kształt nie zapisał mi się w pamięci. Sama holografia i stopień obecności instrumentów będzie zależał od użytych urządzeń. Nie ma się co czarować, sam fakt odesłania Beyerów na ławkę rezerwową świadczy wysokim poziomie tego, co się tym słuchawkom udaje, a wzmacniacze potrafiły uszeregować równie jednoznacznie jak referencyjne tutaj dla mnie Grado PS1000, tyle że inny wypadł faworyt. O ile na obydwu modelach słuchawek najlepiej "czytało się" ich brzmienie z tego samego wzmacniacza, o tyle inny był faworyt pod względem całościowej przyjemności. Mnie najbardziej podszedł Lovely Cube, gdyż jego lekkie uspokojenie i osłodzenie średnicy dało łatwiej przyswajalny dźwięk z Ultrasone. Lekkie obniżenie energii dolnego sopranu i subtelnie muzykalna średnica dała przyjazny efekt.
Przez odtwarzacz przewinęli się też różni artyści Blue Note, Metallica, London Philharmonic Orchestra z pianistą Ronanem O\'Horą, nieco elektroniki i muzyki filmowej. Ostremu graniu nie brakło energii i czadu, jednak życzyłbym sobie więcej czytelności. Tu jest potrzebny bezpośrednio i czysto podany górny zakres pasma akustycznego, co łatwo było sobie sprawdzić na Grado PS1000. One w ogóle wypadają jako grające ciemniej i masywniej, z nawarstwianiem planów jakby na boki, a nie w przód jak Ultrasone, które też więcej uwagi poświęcają temu, co się dzieje w pionie. Nie że Grado tego nie pokazują, a chodzi bardziej o proporcje. W Grado plany opierają się najbardziej o oś X, a w Ultrasone bardziej to jest jak w AKG K1000, choć wiadomo, że nie to samo. Muzyka na wiele instrumentów jest z jednej strony naturalna, bo skłębiona i przenikająca się wzajemnie, z drugiej jednak nieco męczy takie rozczytywanie dźwięku. Pamiętam jak kiedyś porównywałem DT880 Pro i HD600 jako rzekomo daleko lepsze do klasyki, a mnie właśnie Beyery dużo bardziej podeszły akurat w klasyce, gdyż wszystko było rozseparowane, a odpowiadało za to znowu obniżenie energii wyższej średnicy i przesunięcie jej na średni sopran. Jakoś bardziej mi odpowiada typ prezentacji słuchawkowej, która jest czytelna, a mózg zbiera to w muzykę metodą syntezy, niż kiedy muzyka jest podana w formie bigosu, w którym poszukiwanie smaków podstawowych sprowadza się do starannego ich rozdzielenia i skupienia się na z wysiłkiem wydobytym składniku. Ultrasone Edition 10 mają bliżej do bigosu niż dietetycznej sałatki, gdzie wszystko z osobna widać, a i łatwo to wyjąć. Bigos jest dobrze zrównoważony smakowo i z najlepszych jakościowo grubych i średnich składników, niemniej końcówka pasma, te drobne i miałkie przyprawy, nie dały się do końca rozmieszać i nie wtopiły się w resztę potrawy do końca. Raz się zbijają, kiedy indziej kłębią, a czasem opadają w cieczy. I tym niekoniecznie zrozumiałym akcentem bym zakończył.
Podziękowania dla Piotra Ryki i Nautilusa za użyczenie niezbędnych elementów toru słuchawkowego oraz zapewnienie prądu i lokalu.