Muzykę zawsze i wszędzie ograniczało instrumentarium, dlatego Aborygeni nie odnieśli znaczących sukcesów w tej dziedzinie, ale już rdzenny lud afrykański bawił się (i bawi) kotłami aż miło. W Afryce nie budowali zbyt wysoko i echo nie niosło tak pięknie jak w kamiennych kościołach, dlatego odpuścili sobie chórki, zajęli przytupem a motety zostawili białym.
Czas i technika zniosą te ograniczenia a wtedy zacznie się zabawa.
A co komponowaniem z serca nie jest?
Bierzemy np 1- szą Pendereckiego. Słyszmy trzask, regularny, ale łamiemy rytm i dodajemy zaskakujący dźwięk jak echo, powraca rytm a tam gdzie spodziewamy się melodii pojawia się znów rytm. Wszystko brzmi jak męczarnie przy strojeniu, to było zaplanowane i nie jest efektem przypadkowych zderzeń elektronów w synapsach mistrza a wyrachowanym procesem nastawionym na zagranie przeciw oczekiwaniom. Czy mam mu to za złe? Nie, ale proces tworzenia może być nie tylko doskonalszy i szybszy, może przynieść oczekiwane przeze mnie zmiany.
Muszę o tym pisać, bo tego nie usłyszę...